Wycieczka do Złotego Stoku

Jesień 2014 roku. Jako grupa absolutnie obcych sobie osób wyruszyliśmy pod czujną opieką dwóch wychowawczyń w podróż w nieznane. A dokładniej do Złotego Stoku. Jednak już sama podróż pociągiem oraz półgodzinne oczekiwanie na spóźniony PKS w wybitnie niesprzyjających warunkach atmosferycznych zdziałało cuda w naszych wzajemnych relacjach. Stłoczeni na wąskich siedzeniach ujrzeliśmy w końcu miejsce, gdzie mieliśmy spędzić kilka najbliższych dni.

Ledwo zdążyliśmy odłożyć nasze bagaże do przydzielonych pokojów, a już gnaliśmy do pierwszej tego dnia atrakcji – nieczynnej kopalni złota. Choć złośliwa plotka głosiła, że dla niektórych z nas ciemne szyby i górnicze korytarze są w domach chlebem powszednim, większość boleśnie odczuła brak zasięgu. Przewodniczka prowadziła nas pewnie przez zawilgocone pomieszczenia, prosto do gabinetu szalonego alchemika, którego nieszczęśliwie za krótka szata odsłaniała umorusane adidasy. Zaproponowano nam tam degustację miejscowego wyrobu – arszeniku. Niestety, nie mieli wersji na wynos. Ilość kiczowatych plastikowych figurek w grocie strachu naprawdę mogła przestraszyć co wrażliwsze osoby.

Po tych wrażeniach niezbędne okazało się uzupełnienie zapasów kofeiny, więc spora grupa udała się do niewielkiej kawiarni. By nic nie przeszkadzało nam w integracji zdecydowaliśmy, że zrezygnujemy dobrowolnie z elektronicznych uciech. Chwiejąca się piramida telefonów, o wartości rynkowej liczonej w, jak szacuję, dziesiątkach tysięcy, stanowiła niezapomniany  widok.

Wreszcie, wieczorem zrealizowany został główny punkt programu – paintball. Ograniczeni niestety ilością kulek strzelaliśmy beztrosko w niezwykle twarzowych maskach i kombinezonach do wszystkiego co się ruszało. Niektórzy oszczędzali jednak ponoć amunicję na grubszego zwierza, by pomścić nareszcie drobne klęski edukacyjne.  Jako że znalazłam się w grupie zwycięskiej mogę z pełną skromnością stwierdzić, że pojedynek był niemal wyrównany. Ostatecznie jednak ostatni brązowi musieli się poddać. Zostali później wyprowadzeni z krzaków przez uzbrojoną i gotową do strzału straż szarych. Wszyscy byliśmy strasznie upaprani farbą, niemniej bardzo zadowoleni.

Drugi dzień przyniósł jeszcze więcej wrażeń. Przeszliśmy wszystkie trasy we wspaniałym parku linowym, Skalisku, w strugach deszczu i błota. Na końcu zaś ostatniej tyrolki czyhała droga wychowawczyni z aparatem przygotowanym do uchwycenia kompromitującego ujęcia. Co więcej, w czasie zjazdu można było stracić but – o czym jeden z naszych kolegów przekonał się w najmniej przyjemny sposób. Nieźle zmarznięci i mokrzy rzuciliśmy się czym prędzej na obiad.

Po obiedzie okazało się, że czeka nas gra terenowa. Nieco się kłócąc przebyliśmy trasę w grupach. Musieliśmy na przykład wybrać właściwy klucz (w świetle latarki i stojąc w chybotliwej łodzi); wykazać się zręcznością alpinisty (warto tu zaznaczyć, że z okienka wychylała się nasza polonistka z aparatem), czy odmrozić sobie ręce płucząc złoto (które wcale złotem nie było). Trud dnia został zwieńczony ogniskiem, w czasie którego niektórzy wchłonęli nieprawdopodobne ilości kiełbasy.

Nie było nam dane spokojnie spędzić tej nocy. Zostaliśmy brutalnie obudzeni  i postawiono nam zadanie – wykryć wśród nas zbrodniarza, który pozostawił odkręcony do oporu prysznic, wynikiem czego woda dosłownie przelewała się przez próg łazienki. Ta tajemnicza zbrodnia przeciw ludzkości została przez nas ochrzczona mianem ,,hydrozagadki”. Wielbiciele teorii spiskowych szybko połączyli  ją z mającymi niedawno miejsce zmianami hasła do klasowego e - maila. Do dziś żadna z tych spraw nie została wyjaśniona.

Mimo nocnych wydarzeń w całkiem niezłych humorach wypełniliśmy ostatni punkt programu – spływ kajakowy. Prawie każda grupa zaliczyła imponujący wjazd na mieliznę, co zmuszało instruktorów do brodzenia po pas w wodzie. Topielców nie było, wynikiem czego nie starczyło dla wszystkich jedzenia na kolejnym już grillu (to jest każdy dostał jedną kiełbaskę, co dla wielu było racją wręcz głodową), a niektórzy, z lęku przed konkurentami do pożywienia, żuli na wpół surową kurę... I wreszcie stało się to, co stać się musiało. Powróciliśmy do obowiązków szkolnych, zachowując tylko wspomnienia i zdjęcia.