Wycieczka regionalna po Wrocławiu

Czwartego listopada, czując się jak wolni ludzie, pełni nieskrywanej radości opuściliśmy progi naszej drogiej szkoły, by poznać uroki miasta o wdzięcznej nazwie Wrocław. Szczęśliwie duża część naszej klasy nie mieszka na stałe w tej uroczej miejscowości, dzięki czemu realizacja wycieczki regionalnej nie wymagała męczącej podróży ani dużych nakładów finansowych. Krótką jazdę autokarem spożytkowaliśmy z entuzjazmem na energiczne przeżuwanie drugiego śniadania.
 
Pokrzepieni kanapkami, bynajmniej nie w grobowych nastrojach przekroczyliśmy bramę Cmentarza Żydowskiego. Niestety wielu z nas nie było w stanie z należytą uwagą słuchać słów pani przewodnik, albowiem złociste jesienne światło i urok tego przybytku z miejsca zdemaskowały fotografów-amatorów oraz wielbicieli własnych autoportretów. Przemieszczaliśmy się jednak raczej powoli, więc nikt nie zgubił się pośród wiekowych miejsc spoczynku. Arcydzieła architektury funeralnej, jak nagrobki w kształcie drzew, piramid, starożytnych świątyń, czy ozdobione wizerunkiem miejsca pracy wzbudzały zazdrość, oraz uzasadnione obawy, czy krewni nasi będą w pełni kompetentni do wyboru odpowiedniej dla nas pośmiertnej wizytówki.
 
Po zakończeniu zwiedzania ruszyliśmy raźno w stronę dzielnicy Czterech Świątyń. Szkolny geograf z uprawnieniami przewodnika ukazał nam wszystkie fascynujące aspekty tego rejonu leżącego na styku czterech kultur i wyznań. Mieliśmy okazję podziwiać świątynie protestanckie, katolickie i żydowskie oraz zachwycać się wielokulturowością Wrocławia. Nieco już zakurzeni, z lekka ogłuszeni nieustającym rykiem młotów pneumatycznych, będącym bezspornie oznaką postępującego rozwoju miasta, przysiedliśmy na skraju fontanny. Ów monument, świadectwo władzy człowieka nad światem zwierząt stał się świadkiem niecodziennej sceny. Oryginalnie odziany jegomość, roztaczający woń trunku dość niskiej jakości, zaoferował nam swoje towarzystwo i podczas krótkiego postoju zabawiał rozmową naszą polonistkę. Opuścił nas jednak, gdy na powrót zanurkowaliśmy między wrocławskie kamieniczki.
 
Z nieco już mniejszym entuzjazmem dotarliśmy do Arsenału, gdzie bez czucia w nogach, a niektórzy również w rękach dzierżących aparaty, legliśmy na murkach i stojakach na rowery. Niemrawo potakując marzyliśmy tylko o wizycie w jednym z ulubionych fast foodów, gdyż kanapki dawno były już tylko wspomnieniem. Nagrodziliśmy więc przewodnika należnymi mu gromkimi, choć dość pospiesznymi brawami i udaliśmy się na poszukiwanie obiadu, by wieczorem powrócić do domu, podręczników i zeszytów.